Chciałabym opowiedzieć w jaki sposób Sługa Boży Ksiądz Michał Sopoćko daje znać o sobie w moim życiu. Mam 38 lat. Jestem tłumaczem i pilotem wycieczek zagranicznych. Od jesieni 1999 r. mieszkam w Białymstoku, niedaleko kaplicy Sióstr Jezusa Miłosiernego przy ulicy Poleskiej. Dość często, na ile pozwalają mi moje obowiązki, chodzę tam na modlitwę w Godzinie Miłosierdzia. Gdy zamieszkałam w Białymstoku, przez dłuższy czas pragnęłam zobaczyć miejsce, gdzie Ks. Sopoćko spędził ostatnie lata swego życia i pokoik, w którym zmarł, jednak nie udawało mi się tam dotrzeć. Ciągle były jakieś przeszkody. Tak upłynęły dwa lata. W końcu umówiłam się z Siostrą Elżbietą i wybrałam się specjalnie, aby pomodlić się w miejscu, które ksiądz Sopoćko uświęcił swą obecnością i cierpieniem.

Zależało mi na tym, ponieważ pilotując grupy pielgrzymkowe, zawsze opowiadałam w autokarze o Księdzu Sopoćce. Czytałam fragmenty z Dzienniczka świętej Faustyny, które ukazywały jego postać i trud włożony w realizację próśb Pana Jezusa. Była to doskonała okazja, aby przybliżyć ludziom postać księdza Sopoćki, o którym przecież sam Pan Jezus powiedział: „To jest kapłan według Serca mojego. Miłe mi są wysiłki jego”.

Wybrałam się do domku przy ul. Poleskiej w przeddzień mojego wyjazdu na pielgrzymkę (do Medjugorja), pod koniec maja 2001 roku. Tym razem jechałam jako pilot pięćdziesięcioosobowej grupy z Krakowa. Wyjazd miał zacząć się Mszą Świętą w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach. Postanowiłam zatem, jeszcze przed wyjazdem do Krakowa, polecić tę pielgrzymkę i jej uczestników wstawiennictwu ks. Sopoćki.

Ze wzruszeniem patrzyłam na skromne sprzęty, na fotografie i wysłużone przedmioty, których używał Ksiądz Sopoćko. Bardzo cieszyłam się, że wreszcie mogłam tu przyjść.

Podczas rozmowy Siostra Elżbieta, wyraźnie zakłopotana, powiedziała: „Pani Wando... Mają być wydrukowane folderki o Księdzu Sopoćce, to jest potrzebne do procesu beatyfikacyjnego, ale nie mamy pieniędzy, żeby zapłacić w drukarni... Gdyby pani mogła poprosić ludzi w autokarze, może złożyliby się choć po parę groszy...”.

Pomyślałam sobie: „Siostro kochana... przecież ludzie nieraz długo oszczędzają, po parę miesięcy nie płacą czynszu, czasem zaciągają pożyczki, żeby móc pojechać na pielgrzymkę. Dobrze o tym wiem. Jak ja mam ich prosić o pieniądze? To niemożliwe”. Ale odpędziłam te myśli i obiecałam, że zrobię, co będę mogła.

Następnego dnia, przy grobie Świętej Faustyny ofiarowałam mój osobisty trud pielgrzymowania w intencji rychłej beatyfikacji Księdza Michała Sopoćki. W czasie podróży opowiedziałam o księdzu Sopoćce, ale nie ośmieliłam się prosić ludzi o ofiarę.

Pielgrzymka przebiegała pomyślnie. Dni mijały w skupieniu przepełnionym modlitwą. Nasz pobyt w Medziugorju dobiegał końca. Mieszkaliśmy u czterech rodzin, w różnych punktach wsi. Każdego wieczoru informowałam grupę o programie na dzień następny. 3 czerwca, w Święto Zesłania Ducha Świętego, umówiłam się z grupą na polskiej Mszy Świętej o godzinie 7 rano. Niewiele brakowało, a zaspałabym. Tego ranka padał deszcz - co dla mieszkańców wioski było powodem do radości, ponieważ latem susza i brak wody często dają im się we znaki. Gospodyni już krzątała się w kuchni. Przywitała mnie szerokim uśmiechem mówiąc, że przywieźliśmy upragniony deszcz i że nie padało od ponad miesiąca.

Mimo najszczerszych chęci, nie byłam w stanie podzielać tej radości. Zła, niewyspana, zziębnięta i osowiała szłam w strugach deszczu do kaplicy, pomstując w duchu, że wpadłam na taki pomysł, żeby umawiać się z grupą rano, i to w niedzielę, kiedy można było dłużej odpocząć. Tym bardziej, że poprzedniego dnia pobudka była skoro świt - o w pół do czwartej, żeby wejść na Górę Krzyża zanim zacznie doskwierać trzydziestostopniowy upał. Snułam ponure myśli na temat Darów Ducha Świętego. „Przecież ich nie widać. Czy one w ogóle są? Jak się czyta Dzieje Apostolskie, to było widać języki ognia, ziemia się trzęsła na miejscu, w którym ludzie się modlili. A teraz co? Nic”. Przygnębiona i przerażona własnym niedowiarstwem prosiłam Boga o przebaczenie, na próżno walcząc z natrętnymi myślami pełnymi zwątpienia.

W kaplicy okazało się, że większa część grupy nie stawiła się na spotkanie. Wymowne spojrzenia przemokniętych pielgrzymów tudzież uwagi, w rodzaju „to nie ma sensu”, „i po co było się tak wcześnie zrywać”, „przecież jest polska Msza o 13.00”, itp - umocniły mnie w przekonaniu, że popełniłam błąd. Wytworzyła się niemiła, pełna napięcia atmosfera. Było mi bardzo przykro i z trudem powstrzymywałam się od płaczu. Przeprosiłam wszystkich i ogłosiłam, że po Mszy Świętej wracamy do domów i będzie „czas wolny” prosząc o przekazanie wiadomości tym, którzy nie przyszli.

W czasie kazania ksiądz podziękował nam, że przybyliśmy pomimo niesprzyjającej pogody. Powiedział, że nasze serca potrzebują Ducha Świętego, jak zeschła ziemia, łaknąca wody, że Dary Ducha Świętego są jak ten życiodajny deszcz, na który czekano tu od tak dawna, że ten deszcz jest widzialnym znakiem Bożej łaski i błogosławieństwa. Przekazując sobie znak pokoju już w ogóle nie pamiętaliśmy o porannym incydencie.

Podczas modlitwy wiernych można było głośno wypowiadać swoje intencje. Powiedziałam więc, że prawie wszyscy znają obraz Pana Jezusa Miłosiernego, odmawiają Koronkę do Bożego Miłosierdzia, słyszeli o Świętej Siostrze Faustynie, natomiast mało znana jest postać jej spowiednika, który przyczynił się do realizacji wszystkiego, o co prosił ją Pan Jezus. Dziękując Bogu za Jego Miłosierdzie, poprosiłam o rychłą beatyfikację Sługi Bożego Księdza Michała Sopoćki - a w myśli dodałam: „...i żeby znalazły się pieniądze na te folderki...”.

Tymczasem deszcz zamienił się w istną ulewę. Nie dało się wyjść z kaplicy, za drzwiami pojawiła się ściana wody. Skończyła się Msza Święta w języku polskim, ale nikt nie wychodził na zewnątrz. Lało jak z cebra. Zaczęła się Msza Święta w języku koreańskim. Minęło mniej więcej pół godziny, zanim deszcz nieco się uspokoił. Jednak nie chcieliśmy przeszkadzać, więc zaczekaliśmy do końca Mszy Świętej i wyszliśmy z kaplicy razem z Koreańczykami.

Przed kaplicą zatrzymała mnie jedna z uczestniczek pielgrzymki: „Zaspałam i spóźniłam się na Mszę. Czekam tu na Ciebie. Właśnie modlę się do Ducha Świętego, żeby cię tu przyprowadził. Mam takie natchnienie, żeby ci coś dać”. I wręczyła mi jakąś kopertę.

Dotknięta do żywego, oburzyłam się na nią i zapominając, że w myśl pielgrzymkowych zasad powinnam zwracać się do niej per „siostro Tereso”, niezbyt grzecznie odmówiłam przyjęcia prezentu: „Co pani sobie wyobraża? Ja jestem opłacana za to, co robię. Niczego nie wezmę!!!”. Roześmiała się tylko i powiedziała: „Ależ nie... źle mnie zrozumiałaś. To nie jest żadna łapówka. Ja czuję, że mam ci to dać, a ty przeznaczysz to na jakiś dobry cel. Jesteśmy zamożni - na tyle nas stać. Postanowiliśmy z mężem, że podczas tej pielgrzymki złożymy ofiarę, tylko nie wiedzieliśmy gdzie i w jaki sposób”.

Zrobiło mi się wstyd, że zachowałam się wobec niej tak grubiańsko i impulsywnie. Przeprosiłam ją, wzięłam kopertę i powiedziałam: „W takim razie od razu ci powiem, że te pieniądze będą przeznaczone na folderki o księdzu Sopoćce”.

Przy śniadaniu otworzyłam kopertę i... zaparło mi dech w piersiach. W środku było 1000 marek niemieckich (około 2 tysięcy złotych). Połowa sumy, która była potrzebna Siostrom... W drodze powrotnej, opowiedziałam wszystkim, co się wydarzyło: o tym, że wstydziłam się powiedzieć o pieniądzach potrzebnych na folderki, o moich wątpliwościach dotyczących darów Ducha Świętego, o prośbie wypowiedzianej w myśli podczas Mszy Świętej, o kopercie z dużą sumą pieniędzy, którą dostałam niecałe pół godziny później... Ktoś zażartował: „No widzisz! Jak Pan Bóg zechce zesłać dary Ducha Świętego, to może je dać ekspresowo, nawet niedowiarkom, na dodatek w markach niemieckich!”

Po powrocie do Białegostoku przekazałam pieniądze Siostrze Elżbiecie, która zupełnie nie spodziewała się takiej sumy. Wkrótce przyniosła mi kilkaset folderków.

Minął rok. Wiosną 2002 roku ksiądz Henryk Ciereszko zwrócił się do mnie z prośbą o przetłumaczenie na język włoski materiałów potrzebnych do beatyfikacji Sługi Bożego Księdza Michała Sopoćki. Wprawdzie wielokroć prosiłam o rychłą beatyfikację księdza Sopoćki, ale nie przypuszczałam, że Pan Bóg poprosi mnie, bym sama zrobiła w tym celu coś konkretnego. Czułam się, jakbym dotykała czegoś świętego. Tłumaczyłam korespondencję Księdza Sopoćki ze Świętą Siostrą Faustyną, fragmenty Dziennika Księdza Sopoćki, jak również kilka świadectw osób, które znały księdza Sopoćkę. Przypadło mi w udziale także wyszukanie i przepisanie wybranych fragmentów z włoskiej wersji Dzienniczka" św. Faustyny.

Lecz to jeszcze nie koniec. 30 czerwca 2002 roku jechałam jako pilot szczególnej pielgrzymki do Medjugorja. Jechaliśmy na rekolekcje kapłańskie na temat „Kapłan w posłudze uzdrawiania i uwalniania”, które miał prowadzić znany włoski egzorcysta ks. Gabriele Amorth. Po drodze opowiedziałam pielgrzymom o Księdzu Sopoćce. W Godzinie Miłosierdzia odmówiliśmy Koronkę do Bożego Miłosierdzia oraz bolesną część Różańca, w intencji wszystkich ofiar wypadków, które zdarzyły się na drogach, którymi jechaliśmy. Nikt z nas nie przypuszczał, że modliliśmy się za siebie samych. Kilka godzin później, w nocy 1 lipca 2002 r., nasz autokar uległ tragicznemu wypadkowi. Było to na terenie Węgier, na rondzie pomiędzy miejscowościami Balatonkerestur (Krzyż Pański nad Balatonem) a Balatonsentgyorgy (Święty Jerzy nad Balatonem). Autokar przewrócił się na dach. Zginęło wówczas dwudziestu pielgrzymów, wszyscy pozostali, w liczbie 31 osób, byli ranni.

Jestem głęboko przekonana, że swoje ocalenie zawdzięczam Miłosierdziu Bożemu i wstawiennictwu Sługi Bożego Księdza Michała Sopoćki. Jeden jedyny raz odkąd prowadziłam pielgrzymki zdarzyło mi się przesiąść - właśnie wtedy. Zajęłam miejsce na samym końcu autobusu, na wprost korytarza. Poprosiła mnie o to jedna z uczestniczek pielgrzymki, która potrzebowała rozmowy z księdzem. Ucierpiałam stosunkowo niewiele właśnie dlatego, że znalazłam się akurat w tym miejscu jak również dlatego, że w momencie wypadku spałam. Obudziło mnie gwałtowne szarpnięcie, krzyk ludzi i odgłos tłukących się szyb. Poczułam, że autobus koziołkuje. Natychmiast zaczęłam modlić się Koronką do Bożego Miłosierdzia. Rzucona siłą bezwładności potoczyłam się wzdłuż korytarza, czułam, że miałam coś złamanego, ponieważ nie mogłam ruszyć prawą ręką, ale wyszłam o własnych siłach, przez wybite tylne okno autokaru. Wszyscy byliśmy świadomi rozmiarów tragedii, ale nie było tam żadnej paniki, przerażenia, żadnych krzyków ani złorzeczeń - tylko spokój. Kiedy chodziłam wokół autobusu słyszałam jak ludzie uwięzieni pod siedzeniami modlą się na głos czekając na pomoc. Modlili się również ci, którzy wyszli z autobusu.

Dlaczego wiążę moje ocalenie z osobą Księdza Sopoćki? Otóż, w połowie lipca wróciłam ze szpitala i pojechałam do rodzinnej wsi, gdzie powoli odzyskiwałam siły. W związku ze złamaniem czterech żeber, trzeba było czekać kilka tygodni aż się zrosną. Przepadły wszystkie moje wakacyjne plany: miałam towarzyszyć ekipie filmowców, którzy przyjechali do Polski aby zebrać materiały do filmu o Częstochowie i do drugiego - o Miłosierdziu Bożym. Najbardziej żałowałam, że nie mogłam wraz z nimi uczestniczyć w pielgrzymce Ojca Świętego do Polski. Oglądałam transmisje telewizyjne i wzdychałam na myśl, że mogłam śledzić te niepowtarzalne wydarzenia z bardzo bliska. Musiałam zadowolić się jedynie telefonicznym kontaktem z tymi ludźmi. Gdy zbierali materiały do filmu o kulcie Bożego Miłosierdzia okazało się, że postać księdza Sopoćki była im zupełnie nieznana. Opowiedziałam o nim i postanowili włączyć do filmu wątek wyjaśniający jak wielką rolę odegrał ksiądz Michał Sopoćko, jak wiele się natrudził i ile przecierpiał, aby kult Bożego Miłosierdzia mógł w ogóle zaistnieć. Pod koniec sierpnia przyjechali więc do Białegostoku. Zebrałam się na odwagę i pojechałam z nimi również do Wilna. Przy okazji tłumaczenia rozmów i wywiadów dane mi było dotknąć rękopisów Księdza Sopoćki. Pamiętam ostatnie słowa zapisane drżącą ręką: „Od dziś zamiast brewiarza odmawiam trzy części Różańca”.

6 sierpnia 2003 roku nagle zachorowałam i zostałam przewieziona do szpitala. Objawy były bardzo nietypowe, lekarzom nie udało się ustalić co mi właściwie jest. Wiadomo było jedynie, że potrzebna jest operacja chirurgiczna. Okazało się, że pękł wyrostek robaczkowy i doszło do ostrego zapalenia otrzewnej. To, że uratowano mnie w porę również przypisuję wstawiennictwu Księdza Michała Sopoćki. Gdy powiedziano mi, już po operacji, że sytuacja była bardzo poważna, przyszło mi na myśl pewne wydarzenie z życia księdza Sopoćki opisane w dokumentach, które kiedyś tłumaczyłam. Ktoś z jego najbliższej rodziny, zdaje się że brat, ciężko zachorował - właśnie na zapalenie otrzewnej. I wrócił do zdrowia, gdy Ksiądz Sopoćko modlił się w jego intencji.

Na prośbę Sióstr Jezusa Miłosiernego z ulicy Poleskiej zgodziłam się również pomóc w tłumaczeniu filmu o życiu Księdza Sopoćki, który został zrealizowany przez Telewizję Białystok. Tak oto Ksiądz Sopoćko jest nieustannie obecny w moim życiu i pozwala mi doświadczyć prawdy o świętych obcowaniu. A ja nie obawiam się zwracać do niego, kiedy się modlę. Kochany Księże Michale, dziękuję Ci za Twoją pomoc i opiekę. Dziękuję Ci za wszystkie łaski, którymi nieustannie mnie zaskakujesz. Proszę Cię, czuwaj nad moją rodziną, tak jak czuwałeś nad Twoimi bliskimi. Proszę Cię również byś uprosił potrzebne łaski mojej rodzinie i przyjaciołom, aby w swym życiu nie stracili z oczu prawdziwego skarbu wiary i miłości Bożej. Proszę Cię, byś prowadził kapłanów, aby i o nich Pan Jezus mógł powiedzieć: „Oto jest kapłan według serca mojego”. Proszę Cię także, byś uprosił u dobrego Boga Miłosierdzie dla wszystkich, którzy kiedykolwiek skrzywdzili moją rodzinę i mnie.

Do kogóż mamy się zwracać, jeśli nie do Ciebie? Przecież chodziłeś ulicami naszego miasta!

Żródło: Czas Miłosierdzia, nr 9(173)/2004